Terapia indywidualna

Świadectwo Marczaka

13 V 2015 r. jechałam do Wrocławia na planowo ostatnie spotkanie w czasie mojej terapii indywidualnej u s. Władysławy. Wiedziałam już czego się nauczyłam od Siostry. Doświadczałam już owoców mojego osobistego zaangażowania w przemianę postaw i sposobu myślenia, a jednak moje serce coraz bardziej napełniał smutek. Nie był to smutek rozstania z osobą, która mnie wspierała – s. Władysława jest pierwszą osobą, której pozwoliłam tak dobrze siebie poznać i wobec której pozostałam tak wolna.

Podzieliłam się tym stanem z Siostrą podczas naszej rozmowy, a ona przypomniała mi obraz, który kiedyś sama jej pokazałam z mojej przeszłości – ja, mała Kasia, siedzę sama w domu, smutna... samotna (z różnych powodów) i boję się, że muszę sobie sama ze wszystkim poradzić. Tak, to właśnie to samo uczucie ogarnęło moje serce w drodze do Wrocławia. Poczułam się bezradna wobec tego doświadczenia – czyżby miało mi ono już zawsze towarzyszyć? Czy, mimo tak wielu wysiłków, pozostanę na zawsze w środku serca małą samotną dziewczynką? Czy musi mnie smucić to, że jestem samodzielna i sama podejmuję decyzje w moim życiu? Siostra powiedziała wtedy coś bardzo prostego:

„Ty masz swój własny dom, do którego możesz zaprosić kogo chcesz...“

Nie rozumiałam, co to znaczy, a czułam, że to jest to, czego potrzebuję. Umówiłyśmy się na kolejne spotkanie, na którym zaplanowałyśmy pracę z udziałemosoby trzeciej.

Po powrocie do klasztoru z dnia na dzień rosła we mnie radość i niezwykłe doświadczenie pokoju i bezpieczeństwa, które to odczucia tak ze mnie emanowały, że otaczające mnie osoby pytały co się stało, że jestem jakaś inna. A ja jak dziecko powtarzałam – odkryłam mój dom! Dom, którego nikt mi nie może zabrać. Najważniejsze, że w tym domu przyjęłam siebie i dobrze było mi ze sobą. Życzliwie przyjęłam tam małą dziewczynkę, jaką jestem czasem, gdy czuję się bezradna i smutna oraz tę dojrzałą kobietę, która potrafi poradzić sobie z trudnościami swoimi i innych. W moim domu nigdy nie jestem samotna, bo jestem „przy sobie". Ktoś nawet bardzo zdziwił się, gdy powiedziałam, że dla mnie jest to ważniejsze niż bycie przy Bogu. Dlaczego? – wyjaśniłam – kto ma być przy Bogu jak nie cała ja! To znaczy: potrzebuję być przy sobie, aby być przy Bogu, bo jeśli nie jestem przy sobie, to nie oddaję całej siebie Bogu, tylko jakąś część siebie. Potrafię siebie pocieszyć, ale i potrafię życzliwie skrytykować – kocham siebie. Boże! Jak to dziwnie brzmi. Tak inaczej niż do tej pory żyłam.

Pojechałam na kolejne spotkanie i przeżyłam, a raczej wszystkie trzy przeżyłyśmy, coś pięknego. Zaprosiłam do mego domu kogo chciałam. Przez otwarte drzwi może wejść każdy, ale dalej wprowadzam tylko te osoby, które znam i które znają i szanują mój dom. To niesamowite doświadczenie wolności – jestem bezpieczna u siebie, nie szukam usilnie schronienia u innych, a jednocześnie mogę spokojnie wejść do kogoś na jakiś czas, zostawić mu cząstkę siebie i spokojnie do siebie wrócić. Dowiedziałam się też, że jest taka możliwość, że osoby, co do których pomyliłam się, mogę wyprosić z mojego domu i nie muszę się ich bać. Inni też mogą nie chcieć mnie w swoim domu – to może być smutne, ale nie niszczy mojego życia.

Mój dom to miejsce, gdzie mogę wejść ze wszystkimi moimi emocjami i zadać sobie pytanie: co mi chcesz powiedzieć mój smutku, moja złości, moja zazdrości? W moim domu siadam obok małej dziewczynki, która czasem się boi i pozwalam jej opowiedzieć o tym, czego potrzebuje, a potem zastanawiamy się razem czy naprawdę tego chcemy. W moim domu czasem jest dużo ludzi, a czasem jest pusto i tak też jest dobrze. W moim domu pustka jest miejscem, które Pan robi dla siebie i już nie chcę zapełniać jej czymkolwiek ani kimkolwiek, byle tylko nie było pusto. W moim domu mogę czekać na Pana sama. W moim domu jest dużo czułości, ciepła i tęsknoty, a także bezpiecznej bliskości z przestrzenią wolności, bo ta czułość i ciepło są obdarowywaniem, a nie wykradaniem sobie tego, co zapełni pustkę. Tęsknota jest miejscem dla kogoś, kto ten dar zechce przyjąć.

Z mojego domu inaczej patrzę na świat, na ludzi, na siebie, na Boga... Nie chronię się u Boga przed sobą, bo wiem, że On mnie przyjmuje całą tak, jak ja siebie, a raczej to On pozwala mi przyjąć siebie całą. Nie boję się już ludzi. Boję się bólu, który mi zadają. Wiem jednak, że ja też ranię i to jest częścią naszego życia, naszej drogi do Domu Ojca, gdzie już nie będzie bólu ani smutku, ani złości. Bardzo tęsknię za Domem, ale ta tęsknota dziwnie dodaje sił, a myśl o tym Domu rozpala pragnienie byśmy się wszyscy tam spotkali. Ta tęsknota niepokoi mnie myślą, że jeszcze tak wiele osób nie wie o istnieniu ani tego domu w sercu, ani tego Domu w niebie. Wiele osób nie wierzy, że ten DOM jest dla nich...

Dziękuję Siostrze Władysławie, że pozwoliła Duchowi Świętemu w sobie działać i stała się narzędziem, przez które odkryłam swój dom. Kochana Siostro! Jesteś ważną osobą w moim domu! Dziękuję też s. Nazarii i wszystkim siostrom i innym osobom, z którymi uczestniczyłam w spotkaniach we Wrocławiu, Bolkowie i Polanicy. Od Was tak wiele otrzymałam i nadal z tego czerpię. Dziękuję też moim Przełożonym, współsiostrom, rodzinie i przyjaciołom, którzy umożliwili mi korzystanie z terapii i warsztatów oraz wspierali mnie w różny sposób. Uwielbiam Boga w Sercu Niepokalanej, bo wielkie rzeczy uczynił mi Pan – nie boję się kochać i nie boję się bać...

s. Wirginia (tzw.marczak ;-)

 

Świadectwo M.

Co mi dała terapia?

Jednym słowem mogę określić: wolność. Wolność o której przeczuwałam, że jest, do której tęskniłam. Bo przecież Pan Bóg stworzył nas do wolności.

Przed terapią właściwie nie wiedziałam kim jestem (choć jestem dorosła, mam dawno za sobą wybór drogi powołania, zawód).

Dziękuję Panu Bogu, że przyprowadził mnie do gabinetu s. Władysławy. Ona pomogła mi stać się wolną. Podczas sesji czułam się bardzo bezpiecznie. Choć trudno mi było opowiadać o sobie, swoich uczuciach to Ona zawsze znalazła jakiś promień, który rozjaśniał ciemności tej mojej „niewoli”. I choć trudności wewnętrzne i zewnętrzne nie zniknęły, teraz umiem na nie spojrzeć z dystansem – bez panicznego lęku, oskarżania się itp. Witam uczucia, które się pojawiają (a które wcześniej tłamsiłam i udawałam, że ich nie ma) i pytam je co ze sobą przynoszą . „Świat” stał się lepszy

M.

 

Świadectwo s. D.

…Pan mnie wydobył z dołu zagłady… przeprowadził ze śmierci do życia...

Gdyby przed rokiem ktoś mi powiedział, że będę dziękować Jezusowi za to, że doszłam do stanu psychiczno-duchowego, który można by określić „życiem bez życia”, doświadczeniem totalnego bezsensu i braku nadziei, nigdy bym nie uwierzyła… Gdy siostra przełożona, w tym czasie, zasugerowała mi delikatnie, że potrzebuję pomocy psychologa, to mnie kompletnie przybiło…, bo przecież nie po to przed dwudziestu dwoma laty wstępowałam do klasztoru, by skończyć jako „psychicznie chora”… Musiałam jednak doświadczyć swojej całkowitej bezsilności, by wejść na drogę uzdrowienia i głębokiej przemiany. Stało się to właśnie za przyczyną siostry Władysławy, która stała się dla mnie prawą ręką Boga wyciągniętą w stronę zakonnicy, która miała już opuszczać Zgromadzenie. (innego wyjścia dla siebie wtedy nie widziałam…) Na naszych cotygodniowych spotkaniach Siostra słuchała mnie z wielką uwagą, a ja po raz pierwszy w życiu opowiadałam bez końca… o tym, o czym chciałam…(trzeba dodać, że z natury nie mam takich tendencji do mówienia komukolwiek o tym co „ w środku”…, bo do tej pory tak sobie radziłam z problemami, że próbowałam o nich nie myśleć, żeby przynajmniej mieć wrażenie, że ich nie ma…). Każdy kolejny tydzień był uczeniem się siebie na nowo. Wiele rzeczy we mnie, w ludziach i w otaczającym nas świecie potrafiłam sobie wytłumaczyć, ale w ogóle nie umiałam nazywać emocji i uczyć, które były z jednej strony „szczelne zakorkowane”, a z drugiej „doprowadzone do stanu wrzenia” już od dłuższego czasu…Ponadto miałam w główce zakodowany schemacik: „zakonnica nigdy nie płacze” (przynajmniej przy ludziach…). Dziś potrafię się cieszyć, smucić oraz złościć i dobrze mi z tym.. I tak powolutku, po każdym następnym spotkaniu zaczynało mi się układać na nowo w głowie i w sercu (to taka nowość dla mnie, bo wcześniej nawet nie wiedziałam, że w sercu też można sobie wprowadzić trochę ładu…).

Potem przyszedł czas na kolejny podarunek, od Tego, który mnie kocha (myślę tu o Jezusie!!!) - siostra Władysława zainicjowała spotkania grupy rozwojowej dla sióstr zakonnych z różnych zgromadzeń pod pięknym hasłem: ”Bliżej siebie, bliżej innych”. Uczestniczenie w spotkaniach grupowych też okazało się dla mnie wielkim błogosławieństwem. Początkowo wszystkie potrzebowałyśmy trochę czasu, „żeby się oswoić”, a potem stało się jasne, że w kontaktach międzyludzkich nie stanowi żadnej bariery różnica wieku, bagaż doświadczeń, prac, które się na co dzień wykonuje, odmienność charyzmatu, różnice charakteru, czy stanu ducha, w którym ktoś się znajduje. Mimo wszystko i ponad wszystko mogłyśmy stać się SIOSTRAMI, czyli osobami, które są sobie bliskie na różnych płaszczyznach człowieczeństwa. To było naprawdę cudowne doświadczenie. Zapragnęłam po nim na nowo podjęć próbę budowania relacji z siostrami z mojej własnej wspólnoty zakonnej.

Już od pewnego czasu, nie tylko siostry z mojego zgromadzenia, ale też inni znajomi ludzie mówią mi, że jestem jakaś „pozytywnie przemieniona”. Tak, czuję to w sobie, że jestem „innym człowiekiem” a raczej, że jestem sobą prawdziwą ! I jestem ogromnie wdzięczna Jezusowi za to, że „poślubił mnie na nowo…”, że zaprowadził mnie do siostry-psycholog, że dał mi zrozumienie, że potrzebować pomocy to nic złego…, dziękuję za siostry „z mojej grupy rozwojowej” i za to, że dostałam kolejną szansę…

s.D